Mój Rzym

     Rzym. Rome. Roma. To słowo mogłabym wypowiadać cały czas. Już na samą myśl o mieście Juliusza Cezara, czuję przyjemne ciarki rozchodzące się od łopatek aż po lędźwie. To po prostu miejsce, do którego chce się wracać. Gdy tylko przypomnę sobie ten wspaniały dzień, kiedy odwiedziłam je po raz pierwszy... Było to gorącym latem 2011 roku. Z nieba lał się niemiłosierny żar, ale to nie przeszkodziło mi w odkrywaniu Wiecznego Miasta. Już wtedy zachłysnęłam się jego pięknem. I choć od tego czasu nie minęły nawet trzy lata, wróciłam tu już cztery razy. I chcę wracać jeszcze i jeszcze. W tym roku udało mi się to kolejny raz, znów jestem w moim ukochanym Rzymie, przechadzam się wąskimi uliczkami i staram się chłonąć jak najwięcej pozytywnej energii, która płynie nie tyle od samego miasta, ale również od radosnych Włochów. Udaj się ze mną w podróż!


     Siedzę na schodach hiszpańskich i obserwuję ludzi. Jest środek tygodnia, dzień pracy, wszyscy się gdzieś spieszą. Widzę kilku podobnych do mnie, niedobitków, często to Chińczycy, niemal sprintem przebiegają schody, szybko robią zdjęcia fontanny-łodzi Barcaccia i pędzą dalej, jakby Forum Romanum nagle, po setkach lat miało zmienić swoje położenie. A ja nadal spokojnie siedzę i w duchu wręcz krzyczę ze złości: „Tym miastem trzeba się napawać, uspokójcie się!”. Po dłuższym odpoczynku wstaję i udaję się na swoje własne, bynajmniej niepodobne szybkością do wyścigu rydwanów w starożytnym Rzymie, zwiedzanie.Wspinam się po schodach (mija mnie jeszcze kilku podróżników, na szczęście wśród nich widzę kilku podobnych do mnie, uśmiechamy się do siebie) i już wiem, co będzie następnym celem mojej nieśpiesznej turystyki. Jedno z najbardziej znanych miejsc w Rzymie, do którego zawsze wracam podczas swoich podróży i za każdym razem wrzucę tam grosika, by móc tu powrócić. Fontanna di Trevi. Niestety, mimo wczesnej godziny już widzę tłum zwiedzających, biegających w prawo i lewo, robiących zdjęcia z fleszem. Staram się gdzieś przysiąść, cofnąć się w czasie i wyobrazić sobie niesamowitą blondynkę Anitę Ekberg z filmu „La dolce vita” Felliniego, która kąpie się w wodach tego cudu architektury. I trochę jej zazdroszczę, tej wolności i przede wszystkim braku świadków, bo teraz, wykonanie sceny z filmu mogłoby okazać się nieco trudniejsze, nie tylko ze względu na tłum ludzi, którzy a nuż fanami włoskiego kina nie są, ale także z powodu zakazu wprowadzonego, gdy okazało się, że pewien bezdomny wyławia z fontanny drobne (które wcale takie drobne nie były bo,  jak czytałam, kwota opiewała nawet na 700 euro dziennie!). Bez zapowiedzi, ktoś szturchnął mnie łokciem i pyta mnie łamanym angielskim: „Photo, please?” („Zdjęcie, proszę?”). Zgadzam się, lecz niechętnie, bo przecież ten ktoś siłą (niemal dosłownie...) wyrwał mnie z moich cudownych rozmyślań. No ale cóż, chyba już taki urok tego miasta. Szybko robię zdjęcie i uciekam od tłumu ludzi. Staram się wejść jak najgłębiej we włoskie uliczki, zejść z tras turystycznych i wpaść na prawdziwych Włochów. Znajduję małą knajpkę, w menu to co zwykle, czyli pizze i pasty, ale widzę że w środku siedzą Włosi, co jest dobrym znakiem – oznacza to, że to miejsce nie jest stworzone dla turystów, ale właśnie dla mieszkańców miasta, a tym samym ceny są niższe, a  jedzenie smaczniejsze. Siadam i próbuję dogadać się z kelnerem, trochę po angielsku, trochę po hiszpańsku (gdyż niestety włoskiego jeszcze nie opanowałam nawet na poziomie podstawowym, a Włosi z angielskim mają na bakier), w końcu po prostu pokazuje mu palcem w menu co chcę zamówić, a on uśmiecha się życzliwie i odchodzi. Teraz, ledwo słysząc odległy zgiełk miasta, za to bardzo wyraźnie głośne rozmowy Włochów siedzących kilka stolików dalej, zastanawiam się nad istotą Rzymu. Za każdym razem próbuję rozgryźć to miasto i odkryć w nim coś nowego, coś czego nie zauważyłam przy ostatniej wizycie. Tym razem skupiam się na wszechobecnych turystach. Na samą myśl zaciskam mocniej dłonie i wszystko się we mnie gotuje. Tak, sama jestem, niestety, gościem w wiecznym mieście, ale staram się być jak prawdziwa Włoszka – jem włoskie potrawy, nie denerwuję się kiedy kolejny raz nie przyjeżdża autobus i mimo małej ilości czasu, miasto przemierzam spokojnie, bez pośpiechu. Natomiast ci pożal się Boże turyści, biegający od zabytku do zabytku, w pocie czoła robiący kolejne zdjęcie na Facebook'a lub inny portal społecznościowy, wszędzie się wepchną, przepchną łokciami, a jak to nie pomoże – „uderzą” Cię fleszem po oczach i tyle, będą pierwsi. Tylko po co? Czemu ma służyć ten pęd? Rzym aż prosi się o jego brak. Rzym od wieków jest taki sam. Choć przybywają tu zapewne nowe wieżowce, wielkie sklepy i centra handlowe, Rzym się nie zmienia. I zawsze pozostanie taki sam. Mam tylko szczerą nadzieję, że tłumy odwiedzających (rocznie jest ich ponad 8 milinów z całego świata) nie zniszczą tego piękna. Wierzę, pragnę wierzyć, że Rzym, który przetrwał tak wiele uchroni się i przed nadgorliwymi turystami, którzy z uporem maniaka robią zdjęcia z fleszem w Kaplicy Sykstyńskiej bądź zaśmiecają miasto (to na szczęście ma szanse zmienić się na lepsze, gdyż wprowadzono wysokie grzywny za nieodpowiednie wyrzucanie śmieci). Kelner przerywa moje rozmyślania, podając mi pyszną pizzę. Jak przystało na prawie-Włoszkę, rozkoszuję się powoli smakiem cienkiego i idealnie wypieczonego ciasta ze świeżymi dodatkami, a następnie płacę i kontynuuję swoją podróż. Moim następnym celem jest Koloseum. Idę okrężną drogą, by podczas spaceru zobaczyć jak najwięcej. Znów przechadzam się uliczkami, uśmiecham się do Włochów i słucham przyjemnego dla ucha szumu miasta. Po kilkunastu minutach na horyzoncie wynurza się ogromna budowla naznaczona czasem. Choć nie wchodzę do środka, gdyż niestety nie mam tyle czasu (o ironio!), spaceruję wokół Amfiteatru Flawiuszów, jak mówiono na ten obiekt w starożytności. Jak zwykle jest tu tłoczno. Widzę też przebranych za starożytnych Rzymian mężczyzn, z którymi za drobną opłatą można zrobić sobie zdjęcie. Idę dalej, myślę nad wielkością tej budowli, nad jej pięknem i wytrzymałością na czas. Siadam na murku i fotografuję. Przez wizjer dostrzegam zagubionego turystę, gotowego podejść i spytać czy nie zrobiłabym mu zdjęcia. Nie mając ochoty na interakcję ze zwiedzającym, wstaję i odchodzę od amfiteatru. Patrząc na niego ostatni raz w czasie tej podróży, myślę „do zobaczenia”.


     Następnego dnia zrywam się wcześnie z łóżka i jem typowe włoskie śniadanie – kawa i tzw. cornetto, czyli po prostu mały rogalik. Z hotelu wychodzę wraz ze wschodem słońca, by zrobić piękne zdjęcia, na których nie znajdzie się ani jeden turysta. Jest dopiero około szóstej, dlatego na ulicach panują pustki, widać tylko kilku, jak mniemam, Włochów w garniturach, udających się do pracy. Dziś moim celem jest udanie się tak zwaną Ścieżką Oświecenia, związaną ze starożytnym zakonem Iluminatów. Głównymi obiektami tej drogi są cztery kościoły, w których znajdują się Ołtarze Nauki powiązane z danym żywiołem. Sam zakon zainteresował mnie podczas czytania powieści Dana Browna „Anioły i demony”, a teraz, podobnie jak główny bohater, amerykański wykładowca Harvardu o niezwykłej erudycji, Robert Langdon, pragnę udać się drodze ku oświeceniu i spróbować „uratować” porwanych przez książkowego asasyna kardynałów. Trasa „wycieczki” rozpoczyna się przy Panteonie. Tu znów spotykam wielu Rzymian śpieszących się do pracy, lecz, ku mojej uciesze, nie ma tu zbyt wielu odwiedzających! Niestety, do otwarcia obiektu zostało jeszcze pół godziny (to tłumaczy brak tłumu...), więc spędzam ten czas na fotografowaniu i piciu pysznej kawy w okolicznej kawiarni. Prawie o 8:30 (bo punktualność raczej nie jest domeną Włochów), Panteon zostaje otwarty, a ja mogę rozpocząć wędrówkę. Podczas wejścia jestem trochę już sfrustrowana, bo widzę jak turyści napływają ze wszystkich stron Piazza della Rotonda. Nic to, wchodzę do środka i zaczynam podziwiać klasyczne piękno. Jak zwykle w takich chwilach, nie mogę wyjść z podziwu. Jakim cudem już przed naszą erą ktoś zbudował coś takiego? Przecież musiało to być niesamowicie trudne! Moich zachwytów zdają się nie podzielać turyści, którzy stojąc niedaleko mnie, narzekają, że nie wychodzą im żadne zadowalające zdjęcia i prędko udają się do wyjścia. Mi, na szczęście, fotografie się udają, więc napawam się pięknem przez wizjer mojego aparatu. Pierwszy raz zaglądam do książki, którą dziś wzięłam ze sobą i przypominam sobie zawód, jaki przeżył Langdon, gdy domyślił się, że Panteon nie jest pierwszym kościołem na trasie oświecenia. Ale chwilowo mam nad nim tę przewagę, że wiem, gdzie mam się udać. Po kilkunastu minutach podziwiania sztuki, wychodzę z okrągłej świątyni. Moim kolejnym celem jest bazylika Santa Maria del Popolo, w której znajduje się Kaplica Chigich, zaprojektowana przez Rafaela Santi. Próbuję wyobrazić sobie, że jestem bohaterką powieści Browna i muszę tutaj odnaleźć zaginionego kardynała. Po kilku minutach oglądania bazyliki od wewnątrz, nie jestem w stanie sama wymyślić sposobu na odszukanie duchownego i muszę ratować się książką. Szybko odnajduję odpowiednie rozdziały i czytam o bestialskiej śmierci niemieckiego kardynała. Po tych zagadkach już trochę zgłodniałam, więc szukam czegoś do zjedzenia. Znów udaje mi się znaleźć włoski bar, zamawiam tam pyszne spaghetti i cieszę się chwilą, czytając po raz kolejny powieść Browna. Po zakończeniu posiłku podchodzę do kelnera by zapłacić i dowiedzieć się, w którą stronę się udać, aby dotrzeć do Bazyliki św. Piotra. Ten, znów łamanym angielskim, tłumaczy i troszkę zagaduje, co właściwie robię w Rzymie. Pokrótce opowiadam mu o swoim pomyśle na zwiedzanie miasta, co chwali krótkim i dosadnym włoskim „Buono!” (co według mojego słownika i jego krótkich wyjaśnień, oznacza tyle co „fajnie!”). Po pożegnaniu, udaję się do wcześniej wspomianej Bazyliki, znajdującej się przy Piazza san Pietro. Oczywiście wita mnie tłum turystów, których jest ich tu więcej niż w jakimkolwiek miejscu w Rzymie. Kiedy spaceruję po okazałym placu, zauważam ogrom osób, które próbują dostać się do Watykanu. Przypominam sobie kolejkę, w której musiałam stać, by dostać się do stolicy papiestwa dwa lata temu i mój smutek z nieodwiedzenia w tym roku Kaplicy Sykstyńskiej jest jakby trochę mniejszy... Myślami wracam do powieści i podchodzę do, znajdującego się w centrum zaprojektowanego przez Berininego placu, obelisku. To tam ginie następny, francuski kardynał. Poświęcam chwilę na podziwianie piękna Bazyliki i jak zwykle trochę fotografuję, co jest utrudnione przez zwiedzających, napierających na mnie ze wszystkich stron. Więc po krótkiej „walce” poddaje się i szukam drogi do następnego kościoła, którym jest znajdujący się kawałek drogi stąd kościół Santa Maria della Vittoria. Wyrywam się więc z tłumu i szukam spokojniejszej drogi, przez ciasne uliczki. Po kilkunastu minutach docieram do świątyni i znów natykam się na niesamowite piękno. Kościół znany jest głównie z kontrowersyjnego arcydzieła Berininego „Ekstaza św. Teresy”, co staje się celem mojej wędrówki. Podziwiam barokową rzeźbę, przedstawiającą ilustrację Teresy, która zobaczyła anioła. Znów zaglądam do kryminału Browna, by porównać moje odczucia z tymi, które przeżywał Robert Langdon. Przypominam sobie, że to tutaj w powieści zginął kardynał hiszpański. Jeszcze chwilę cieszę oko widokiem barokowej sztuki, a następnie wychodzę, gdyż czas na kolejny Ołtarz Nauki – Piazza Navona. Gdy tam docieram, moim oczom ukazuje się wspaniała fontanna nazywana Fontanną Czterech Rzek, również zaprojektowana przez Berniniego. Gdy siadam na murku niedaleko jej i nie mogę wyjść z podziwu nad ilością detali tego dzieła. „I tu dotarli już turyści” myślę z lekką irytacją. Wstaję, robię kilka fotografii, przypominam sobie jakie wydarzenia miały tu miejsce w książce i powoli kończę moją ścieżkę oświecenia. Właściwie jej celem było dostanie się do Zakonu Iluminatów, który, według Dana Browna, miał tajną siedzibę swojego kościoła w Castel di Sant'Angelo. I właśnie ten zamek staje się ostatnim punktem mojej wycieczki. Przed wejściem do rezydencji zakonu, przechadzam się po moście znajdującym się u podnóża wielkiego grobowca (gdyż Castel di Sant'Angelo był zbudowany jako mauzoleum dla cesarza Hadriana oraz jego rodziny i następców). Nie dziwi mnie, że spotykam tu turystów, którzy najprawdopodobniej znaleźli się tutaj po zwiedzaniu Watykanu. Snuję takie wnioski, gdyż pamiętam jak w 2011 roku wraz z zorganizowaną wycieczką udałam się do tego zamku właśnie po wizycie w najmniejszym państwie świata. Ucinając wspomnienia, znów rzucam się w wir wydarzeń w książce. Czytam rozdziały, w których akcja miała miejsce w tym grobowcu i szukam wzrokiem Il Passeto, które jest tajnym przejściem łączącym Watykan z Zamkiem Świętego Anioła. A później skupiam się już tylko na obserwowaniu zachwycającej panoramy Rzymu, z Bazyliką św. Piotra na czele. 

     Lecz nagle, coś mi nie pasuje w tym obrazku. Próbuję zrobić zdjęcie, a to wychodzi jakieś ciemne, trochę zamazane. „Nie do wiary, już zmierzcha?!” krzyczę do siebie w myślach. Nie chcę wierzyć, że moja podróż na dziś się kończy. I choć jutro jest nowy dzień, to niestety nie rozpocznę go już w zniewalającym Rzymie, a najprawdopodobniej w pośpiechu (którego tak staram się wyrzec!) na lotnisko, by powrócić do szarej rzeczywistości. I choć wiem, że na pewno tu wrócę, niezależnie od nadmiaru działających na nerwy turystów oraz lekko drażniącego łamanego angielskiego Włochów, to teraz tak bardzo nie mam ochoty wyjeżdżać. Pragnę pozostać w Wiecznym Mieście... na wieczność.


Sprawdź także:

2 komentarze :

Obsługiwane przez usługę Blogger.