Ciao Roma! (dzień 1, część 1)

    Jedziemy samochodem. Przed wylotem jak zwykle trochę stresu. Jakby nie patrzeć, jest dużo trudniej niż na zorganizowanej przez biuro podróży wycieczce. Nie wiem, co zrobię po wylądowaniu, czy bez problemu dostanę się do miasta, nie mam pomysłu na odnalezienie hotelu w gąszczu wąskich, rzymskich uliczek... Rozmyślania przerywa coś, czego nigdy bym nie przewidziała - syrena policyjna. "Co się dzieje?!" krzyczę w myślach, a moja mama naprawdę wypowiada te słowa do stojącego w niebieskim mundurze Pana. "Rutynowa kontrola, poproszę dokumenty" słyszymy. Na szczęście policjant szybko uwija się ze sprawdzeniem dokumentów, co jest prawdopodobnie spowodowane narzekaniem rodzicielki, i możemy jechać dalej. Dzięki niemu, podtrzymujemy naszą podróżniczą tradycję - zawsze niemal spóźniamy się na samolot. No ale nic, szybko podjeżdżamy pod poznańską Ławicę, bierzemy walizki i szybkim krokiem udajemy się do odprawy. W lekko pogniecionej koszulce, z nie do końca uczesanymi włosami i w samych skarpetkach dziarsko przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa, przy okazji pozbywając się części kosmetyków (ah, ten limit stu mililitrów i wrodzone nierozgarnięcie...). Jeszcze tylko dwie godziny i będę w Wiecznym Mieście.


     Ze smutkiem zauważamy wielką burzową chmurę nad Rzymem. Zgodnie z przewidywaniami, stolica Włoch wita nas deszczem. Ale nawet nie myślimy o odpuszczeniu zwiedzania. Na szczęście, nasz plan zakupu wielkich przeciwdeszczowych peleryn nie musiał dojść do skutku, gdyż kiedy wysiadamy z autokaru słońce wręcz nas oślepia. Szybko zdejmujemy kurtki i pełne energii ochoczo rozpoczynamy poszukiwanie hotelu, który podobno jest całkiem niedaleko od miejsca, w którym się znajdujemy. Lecz znów napotykamy przeszkodę - nikt nie zna ulicy, na której znajduje się przybytek. Krążymy wokół przez zbyt długi jak na nasze zmęczone podrożą ciała czas i w końcu odnajdujemy uliczkę! Ale czy to na pewno nasz hotel...? Próżno szukać reklamy informującej, że to tu właśnie znajduje się miejsce, w którym spędzimy kilka następnych dni. Choć może nie jest to Hilton, bardzo atrakcyjna cena nas pociesza. Jednak nie spędzamy tam zbyt wiele czasu, od razu udajemy się na podbój Rzymu!



    Gdyby nasze "problemy" skończyły się po odnalezieniu hotelu, prawdopodobnie resztę postu tworzyłyby jedynie fotografie upamiętniające naszą podróż. Lecz, oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym znów czegoś nie namieszała... Jesteśmy tak bardzo zmęczone i jeszcze bardziej głodne (ja szczególnie, jak zwykle), że wchodzimy do pierwszego, w miarę dobrze wyglądającego baru. Podchodzę do elegancko ubranego Włocha, by zamówić coś do jedzenia. Pan Italianiec łamanym angielskim próbuje mi przybliżyć menu, ale za dużo się od niego nie dowiaduję, więc stawiam na pewniaka: pizzę i wino. Gdy kelner przynosi posiłek, jesteśmy trochę zszokowane. Pizza jest chyba mniejsza od dwóch kieliszków napoju! Jak się później okazało, prawdopodobnie zamówiłam podwójne wino, stąd jego wielkość, a co za tym idzie - cena... Ale mama upomina mnie zdaniem, które stało się naszym mottem już po pierwszej podróży na własną rękę, "nie wprowadzaj nerwowej atmosfery". I tego się trzymamy, z lekkim bólem płacąc horrendalną kwotę za zwykłą margaritę i biały trunek, a następnie udając się do pierwszego punktu na naszej liście "must-see".


     
     Pierwszym punktem nie mogło być nic innego niż niepowtarzalne, niesamowite i niezaprzeczalnie będące symbolem Rzymu, Koloseum. Choć dziś w planach nie przewidujemy obejrzenia areny od środka, cieszymy się jej widokiem z zewnątrz. Amfiteatr Flawiuszów przytłacza swym ogromem, jednocześnie zachwycając wytrzymałością na czas, co niekoniecznie można powiedzieć o znajdującym się nieopodal Forum Romanum, z którego zostały niczego nieprzypominające ruiny. Długo siedzimy na jednym z wielu kamieni przed budowlą i po prostu cieszymy się widokiem. Ja, z moim zamiłowaniem do fotografii, próbuję wykonać jakiekolwiek zdjęcie używając starej Zorki, kupionej w późnych latach sześćdziesiątych w Rosji przez mojego dziadka. Niestety, odmawia ona posłuszeństwa, więc muszę zaspokoić się swoim zwyczajowym aparatem. Zostawiam mamę z jej zmęczonymi stopami i udaję się na przechadzkę dookoła Koloseum. Wokół jak zwykle mnóstwo ludzi albo pozujących, albo robiących zdjęcia, ale także przebierańców-gladiatorów, z którymi za małą opłatą można zrobić sobie zdjęcie. Oprócz tego na powierzchni przed areną znajduje się pełno lekko przystrojonych koni i dorożek, którymi chętni mogą przejechać się po Rzymie. To oczywiście opcja nie dla mnie - nieważne jak bardzo byłabym zmęczona, uwielbiam spacerować po mieście i odkrywać je uliczka po uliczce. Pstrykam kilka fotek i wracam do mamy, cieszącej się słońcem i wypoczynkiem, którego będzie tyle, co kot napłakał w nadchodzących dniach. 



     Jest niecałe piętnaście stopni Celsjusza, choć w skąpanym słońcu Wiecznym Mieście czujemy się, jakby było co najmniej dwadzieścia pięć. Po pierwszej połowie dnia, może nie perfekcyjnej, ale za to bardzo interesującej, rozpoczynamy dalsze zwiedzanie pod roboczą nazwą "Ikony Rzymu". Czekają nas oczywiście Schody Hiszpańskie, czy Fontanna di Trevi, ale także przyjemności niezaliczające się do zabytków, a jakże istotne dla łasucha, jakim jestem. A co dla mnie może być ważniejsze nawet od kilkusetletnich budowli? Tak, zgadliście, najbardziej przyziemna czynność - jedzenie!


Sprawdź także:

1 komentarz :

Obsługiwane przez usługę Blogger.