Ciao Roma! (dzień 3)

     Trzeciego i ostatniego dnia naszej całkiem spontanicznej wycieczki postawiłyśmy na większy luz. Jako że był to ostatni dzień, chciałyśmy bez stresu i zmęczenia (jak w poprzednich dniach) nacieszyć się miastem, zjeść coś dobrego i posiedzieć w słoneczku. Plan prawie zrealizowany!



   Od rana wsiadłyśmy w metro na stacji Termini, znajdującej się dosłownie chwilkę od naszego luksusowego hotelu (o ile przez luksusowe rozumie się dobrą lokalizację), i obrałyśmy kierunek na Watykan. Czyli jednej z najważniejszych rzeczy do zobaczenia w Rzymie. Wspominałam, że nie znoszę metra? Nie wiem, jak ktokolwiek może lubić tym jeździć. Duszno, brudno i ogólnie fuj, nie polecam. No ale, dotarłyśmy! Watykan stoi, ma się dobrze, bez zmian. Tym razem nie wchodziłyśmy do środka (trochę za Tobą płaczę, Kaplico Sykstyńska), bo było nam żal pięknego dnia. Mama "wylegiwała się" na Placu św. Piotra, korzystając z jakichś 20 stopni ciepła, a ja, jak to ja, fotografowałam wszystko, co się da. Obeszłam spokojnie plac, podziwiając jego wielkość (może pomieścić aż 300 tysięcy pielgrzymów z całego świata!) i piękno. Wolnym krokiem wróciłam do mamci, trochę niezadowolonej z mojego powrotu ("bo tak przyjemnie się tu siedzi"). Chwilkę jeszcze zamarudziłyśmy i ruszyłyśmy dalej. Kolejny punkt wycieczki - Zamek św. Anioła.




       Ale zanim tam dotarłyśmy, miałyśmy do wykonania bardzo wymagające zadanie.  Mianowicie kupienie okularów. Brzmi banalnie? Nie tutaj! Tu uliczni sprzedawcy rządzą się własnymi prawami. Nie możesz nawet podejść do stoiska, a co dopiero oglądać możliwe do kupienia obiekty, bo już biegnie do Ciebie ciemnoskóry mężczyzna, który wręcz przytłacza cię ogromem słów wypływających z jego ust. No ale ok, podejmujemy próbę. Podchodzimy do stoiska (czy bardziej małego stoliczka), gdy sprzedawca jest akurat zajęty innymi klientami (biedaczki!). Tym razem mamy spokój, wybieramy i porównujemy szkła. Pech - nie ma nic ciekawego. Szybko uciekamy dalej. Ponawiamy próbę. Jest, tym razem coś znajduję! Czarne, "oryginalne" ray-bany, są nawet w porządku. Pytamy się mężczyzny za ile. "30 euro", no chyba człowieku oszalałeś! Już odchodzimy, jesteśmy chyba piętnaście metrów od prowizorycznego stoiska, a ciemnoskóry facet biegnie za nami i niemal siłą wciska nam okulary i mówi "10 euro!". Ok, niech mu będzie, i tak przepłaciłam ale co zrobić. W końcu! Jest, Zamek św. Anioła. Przez chwilę podziwiamy mauzoleum, ale i tutaj mnóstwo sprzedawców, więc szybko uciekamy i przechodzimy na drugą stronę Tybru. Jesteśmy już trochę zmęczone, a moja mama jak zwykle narzeka, że "coś by zjadła...". No to szukamy. Po kilkunastu minutach znajdujemy uroczą knajpkę, gdzie przesympatyczny kelner zaprasza nas do stołu. Szybko zamawiamy jedzonko i rozkoszujemy się słońcem (czyli moja mama znów w pełni zadowolona). Po nie takim wcale krótkim posiłku, składającym się z przepysznej carbonary i małych ciast z sosem pomidorowym przypominających pizzę, ruszamy dalej.




     Dziś nie mamy zbyt wiele do roboty, więc zdajemy się na miasto, choć kierunek obieramy na Piazza del Popolo. I nie zawodzimy się. Idziemy chodnikiem, rozmawiamy, a tu nagle, nie wiadomo właściwie skąd, wyłania się mini-katedra. Przez chwilę byłyśmy autentycznie oszołomione jej obecnością w takim, zdawałoby się, wcale nieinteresującym miejscu. No normalnie musiałyśmy przystanąć i trochę pokontemplować. Nic to, idziemy dalej. Po przyjemnym spacerze docieramy do interesującego Piazza del Popolo. Co w nim takiego ciekawego? Znajdują się przy nim dwa, niemalże identyczne kościoły. Efekt niesamowity! Choć wydawałoby się, że stąd już prosta droga do Spagna (to tylko kilka ulic dalej), pozwalamy się "prowadzić" miastu. I kolejny raz się nie rozczarowujemy. Na swojej drodze spotykamy tyle placów, obelisków, kościołów, nie-wiem-czego-jeszcze, że to się po prostu nie mieści w głowie. I chyba to właśnie urzekło mnie najbardziej w tym mieście. Miliony zaułków, wąskich uliczek pozornie prowadzących donikąd. A pójdziesz człowieku chwilkę taką ulicą i co? Jesteś na kolejnym oszałamiającym placu. Cieszę się, że w podczas tej wycieczki pozwoliłyśmy sobie na luz. Na spokój, lekki brak planowania. Bo jeśli nie to, nigdy nie zobaczyłabym tylu rzeczy, nie odkryłabym mini-katedry, czerwonej lśniącej vespy czy kolejnego kościółka z pięknymi płaskorzeźbami. Tajemniczy Rzymie, aż chce się ciebie odkrywać!





     Dzień kończymy na Schodach Hiszpańskich, jak prawdziwe Włoszki. Zajadamy się wziętym na wynos tiramisu i popijamy cappuccino (choć to trochę nie-po-włosku, wszak oni piją prawie tylko espresso). Słońce powoli zachodzi, niebo mieni się milionami barw. Robi nam się chłodno od zimnego marmuru, więc wstajemy i udajemy się na ostatnią, wieczorną przechadzkę po Wiecznym Mieście. Tym razem, niestety, się nie gubimy i już po kilkunastu minutach jesteśmy w hotelu. Wiem, że kolejnego dnia nie będzie ani chwilki na chociażby rzucenie okiem na piękno miasta, więc żegnam się już dziś. Będę tęsknić.


Bezpośrednio przechodzę do dnia trzeciego, bo jakże inteligentnie usunęłam wszystkie zdjęcia z dnia drugiego, co równa się mojej niechęci do tego dnia i braku chęci opisywania go (bo będę rozpaczać ile pięknych, w moim mniemaniu oczywista, zdjęć straciłam).


Sprawdź także:

2 komentarze :

  1. jak zwykle wspaniale, jesteś cudowna <3

    OdpowiedzUsuń
  2. świetne to pierwsze zdjęcie :)
    zazdroszczę, też chciałabym kiedyś wybrać się do Włoch :)

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.