trylogia bałkańska: most w Mostarze

Czy w Mostarze jest co robić, kiedy już obejrzy się Stari Most ze wszystkich możliwych stron? 


Ze Splitu do Mostaru jest sto sześćdziesiąt dziewięć kilometrów. Google Maps pokazuje, że trasa powinna zająć dwie godziny osiemnaście minut. Na bilecie- trzy godziny trzydzieści minut. Dojechaliśmy po ponad pięciu. Nie żeby nam się jakoś specjalnie spieszyło, ale w rozklekotanym busie (może i droga przez chorwackie góry jest piękna, ale w takich warunkach też trochę straszna), kierowcą który prawdopodobnie nie znał ani jednego słowa po angielsku i przedziwną kontrolą paszportową, zrobiło się trochę nieswojo. Właściwie nieswojo zaczęło się robić po jakiś czterech godzinach drogi, kiedy kluczyliśmy po kompletnie ciemnych wioskach Bośni i Hercegowiny. Niezły początek, ale potem było już tylko lepiej.





Mostar zaskoczył nas przede wszystkim ciepełkiem. Kocham lato, kocham gorąc, ale czterdzieści stopni to już wyższy level. Podobno to jedno z najcieplejszych miejsc w Europie - naprawdę dało się to odczuć. Pro tip: o ile w Mostarze serio jest super gorąco, o tyle woda w Neretwie jest lodowata. Można sobie wyrównać temperaturę ciała heh. Poza tym, w co było mi trudno uwierzyć dopóki sama tego nie zobaczyłam, ta rzeka serio ma taki cudowny, nasycony niebieski kolor. Piękne!






Zaskoczyły nas też bardzo widoczne ślady wojny. Wiadomo, przed wyjazdem trochę czytaliśmy o wojnie, o walkach na ulicy, ale przeczytać o czymś, a zobaczyć na własne oczy to dwie różne rzeczy. Ślady po nabojach, zniszczone i opuszczone budynki - a obok nich zupełnie nowe. Widać, że Mostar powoli się odradza, otwiera na turystykę, ale jeszcze pewnie minie trochę czasu zanim będzie to miasto stuprocentowo turystyczne. Chociaż w porównaniu do Sarajewa jest tu dużo więcej turystów - pewnie dlatego, że łatwo wyskoczyć na jednodniówkę z Chorwacji (o ile się nie jedzie rozklekotanym busem przez pięć godzin, eh). 







Taka jednodniówka powinna w zasadzie wystarczyć na Mostar - my mieliśmy dosyć upału i poranek przed wyjazdem do Sarajewa przesiedzieliśmy w mieszkaniu. Wiadomo, jest jeszcze pomnik Bruce Lee (najbardziej randomowa rzecz ever) czy Wieża Snajperów (chyba że jedzie się z Janem, którego nie przekonuje ubran exploring), a i tak wszystkie drogi prowadzą pod Stari Most. Który jest super, nie zrozumcie mnie źle, ale widzieliśmy go z kilkunastu różnych stron, miejsc, przeszliśmy po nim z siedemdziesiąt razy i widzieliśmy jak z niego skaczą, naprawdę - wystarczy na całe życie. 




Jednak najbardziej magiczny moment całego wyjazdu wydarzył się właśnie pod mostem (heh). Nie wiem czy to robi wrażenie tylko za pierwszym razem, czy (jak w moim przypadku) za każdym, ale nawoływanie do modlitwy jest niesamowite. To był mój pierwszy raz w kraju (powiedzmy) muzułmańskim, i kiedy tak sobie siedzieliśmy patrząc na różowe chmurki i niebieską Neretwę, i usłyszeliśmy dźwięki modlitwy - było po prostu magiczne. 

Mostar ogólnie wydaje się być właśnie takim bajkowym miasteczkiem - schowany w górach, z uroczymi uliczkami, ciągnącymi się straganami ze "złotem", muzułmańskimi modlitwami i błękitną Neretwą. Jedno z śliczniejszych miast jakie widziałam. 












Sprawdź także:

Brak komentarzy :

Obsługiwane przez usługę Blogger.