gastroturystyka • bukareszt edition

Gastroturystka ftw! Tym razem atakujemy Rumunię.



Wiecie co jest najlepsze w gastroturystyce? Że nawet jak miasto jest nudne, na dworze ulewa, a ty jesteś zmęczony - to można iść zjeść i będzie pięknie. Odrzucam od siebie oczywiście myśli niesmacznego jedzenia - kilka godzin na tripadvisorze to must i (prawie) zawsze trafi się coś pysznego. Więc tak: do Rumunii pojechałyśmy w głównej mierze jeść. I chodzić, żeby to wszystko spalić (bo uwierzcie, niestety nie jemy jak wróbelki, chociaż wyglądamy jakbyśmy jadły heh).




No ale, czy w Bukareszcie było tak dużo chodzenia? Miasto nie jest duże - nie doszłyśmy na pewno na te słynne rumuńskie Pola Elizejskie, ale poza tym wszędzie dałyśmy radę pieszo. W Bukareszcie też, znów!, brak miejsc, które musicie zobaczyć - więc, jak zwykle, polecam spacery i przerwy jedzeniowe.



Jeśli chodzi o samo miasto (uporajmy się z tym szybko i będę peplać o żarciu), to dla mnie było mocno meh. Chociaż ostatnio oglądałam czyjeś storiski na insta - Bukareszt latem prezentował się zupełnie inaczej! Więc może nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa o stolicy Rumunii.

Najbardziej zafascynowały mnie chyba te wszechobecne pustostany - co tam się działo!  Chyba to czas na czytanie jakiegoś rumuńskiego reportażu. Ale poza tym, nie wiem czy to znów oczekiwania przerosły rzeczywistość, czy po prostu już coraz trudnej się czymś zachwycić czy zaciekawić (ta druga opcja jest bardziej niepokojąca). Podsumowując: byłyśmy dwa dni, wystarczyło aż nadto.


Z highlightów: ogród botaniczny z widokiem na Czarnobyl, koszmarki architektoniczne, hipsterskie sklepy (szczególnie Cărturești Carusel - na pewno tam traficie, bo jest w samym centrum), uliczka z parasolami (zawsze chciałam taką zobaczyć!), ładne drzwi (moja najnowsza obsesja), no i: JEDZENIE.



Cokolwiek odebrałam Bukaresztowi w pierwszej części wpisu, teraz oddam z nawiązką: naprawdę było pysznie. Ranking burgerów zyskał dwie nowe pozycje zjedzone w bardzo przyjemnym i hipsterskim Distrikt 42, rozwinęłyśmy kulturę piwkowania (a piwko a day keeps the doctor away), no i zjadłyśmy najpyszniejsze eklery świata. W French Revolution jeden ekler kosztuje prawie piętnaście złotych, ale jest wart każdej ceny. Pistacjowy eklerze: śnię o Tobie! Do tego pizka przed wyjazdem w Il Peccato - weszłyśmy nieprzekonane, a naprawdę była super (pewnie piwko zrobiło robotę). Żeby się dobić kawka i ciacho w ORYGYNS, aaa potem jeszcze raz w M60, lokalny wypiek w pierwszym lepszym kiosku - no i wiadomo, dzień trzeba zacząć od najpyszniejszej klaudynkowej owsianki. Nie ma lekko, mówię Wam. 







Jak już zauważyliście, na pewno mogę napisać, że udało nam się zjeść Bukareszt. Czy udało się nam go zwiedzić - nie wiem. Polecam dla fanów brzydkich miast, reszta niech przyjedzie z pustym brzuchem - nie pożałujecie!






Sprawdź także:

Brak komentarzy :

Obsługiwane przez usługę Blogger.