Porto: podejście drugie

Wiecie jak to jest, że gdzieś Wam się tak podoba, że chcecie od razu wrócić?


Bo tak właśnie było ze mną i Porto. Jeden dzień w Porto może i wystarczy, ale chciało się więcej. Od maja kombinowałam jakby tam wrócić. Jasiek odpadał, bo on ma jakiś uraz do Portugalii (????), a to oznaczało, że liczba osób, z którymi mogłabym pojechać, zmniejszyła się do 0. No ale jednak się udało, a to wszystko dzięki Klaudynce.  

Klaudyna, aka moja najlepsza przyjaciółka, wbiła do mnie któregoś grudniowego dnia, kilka dni przed końcem roku. Robiłyśmy jakieś żarełko (wiadomo) i Klaudynka rzuciła, że gdzieś by sobie pojechała. Ale żeby było ciepło i ładnie, i tanio i w ogóle tak by się przydało wyrwać z szarej Polski. Już się podjarałam, w głowie milion pomysłów, ale na chwilę się uspokoiłam i pytam Klaudynki: "ale mówisz serio? czy tak tylko gadasz a później nie pojedziemy?". Klaudyna mówiła całkiem serio. Na tyle serio, że następnego dnia kupiłyśmy bilety do Porto.

To ciekawe, że mimo że byłam drugi raz w tym samym mieście, to "doświadczenie" jest zupełnie inne. Tym razem nie chcę pisać o tym co warto zobaczyć, ale co sprawia, że w Porto jest (było) miło. 

Było miło, bo: 

kupowałyśmy słodkie śniadania w "naszej" kawiarni i jadłyśmy je na słonecznym placu gdzieś w centrum Porto,




Klaudynka to idealna modeleczka do zdjęć (do pewnego czasu),






jadłyśmy lody nad oceanem z wielkimi falami, w LUTYM,








piłyśmy wino za 69 centów (już wiemy skąd specyficzny "zapach" żuli),



hejtowałyśmy Aveiro, które jest chyba najnudniejszym portugalskim miastem, 







udało się nam uniknąć deszczu (bo akurat wtedy pojechałyśmy do Aveiro), 


jadłyśmy pastel de nata z widokiem na Porto, w najpiękniejszym ogrodzie Jardim Pálacio de Cristal (pawie!!!), 







miałyśmy najśliczniejsze mieszkanie w całym Porto (w którym niestety nie było ogrzewania, ale nie można mieć wszystkiego, no nie), 


przeszłyśmy niezliczoną ilość kroków w górę i w dół po stromych (i zniszczonych) ulicach Porto, 














byłyśmy w byłym więzieniu, gdzie oglądałyśmy wystawę fotografii, z której zrozumiałyśmy tyle, że chyba chodziło o jakąś królową (???), 





jadłyśmy pyszne burgery w Munchies (i robiłyśmy miliony bumerangów), 


spędzałyśmy czas na Ribeirze, oglądając ją w dzień, noc, podczas zachodów i z góry (tylko ja, bo Klaudyna ma lęk wysokości), 











A w ogóle było najmilej, bo byłyśmy razem, przegadałyśmy milion tematów, wypiłyśmy (wypiłam) butlę porto, jadłyśmy dorotki i ani razu się nie pokłóciłyśmy (w co wszyscy wątpili). Dzięki Klaudynko!!!



Sprawdź także:

Brak komentarzy :

Obsługiwane przez usługę Blogger.